Artykuł w Newsweeku

Koncert na cyfrę i pięć zer. Na fortepianie, który wynaleziono 300 lat temu, można nie tylko grać, lecz także zarabiać.

Marek Rabij / artykuł zamieszczony w 9/11 wydaniu Newsweeka.

Dzieciństwo fortepianu musiało być trudne, skoro jego twórca Bartolomeo Cristofori nazwał go banalnie clavicembalo col piano e forte, czyli instrument klawiszowy grający cicho i głośno. Cristofori był zmyślnym konstruktorem, lecz arkana tego, co dziś nazywa się marketingiem, były dlań wyraźnie zbyt trudną partyturą, skoro musiał wstrzymać produkcję po sprzedaży ledwie 20 egzemplarzy. Jan Sebastian Bach wręcz drwił z fortepianu, przedkładając nań inne instrumenty klawiszowe. Jednak sto lat później, w epoce Beethovena i Chopina, kulturalny europejski czy amerykański dom nie mógł się obejść bez fortepianu, a dla producentów tych instrumentów nastał złoty wiek. Aż w XX wieku nadeszła epoka muzyki odtwarzanej z coraz doskonalszych nośników i fortepian stopniowo został wypchnięty z salonów do getta szkół i sal koncertowych. A przecież ten czarny elegancki instrument to gadżet, jakich mało postawiony we wnętrzu nowoczesnego apartamentu daje piorunujący efekt stylistyczny. Marzyłby mi się polski snobizm w takim wydaniu wzdycha Paweł Szymkowiak, dyrektor jedynej działającej w Polsce fabryki fortepianów w Kaliszu, filii niemieckiej firmy Schimmel. Spośród ponad 160 instrumentów, które produkujemy rocznie, aż 90 proc. trafia na eksport. Polscy klienci to niemal wyłącznie instytucje kulturalne i szkoły. 

Dlatego w Kaliszu, gdzie fortepiany produkuje się od 1827 roku i wciąż działa jedno 
z nielicznych na świecie techników uczących budowy tego instrumentu, po dawnej świetności branży zostały tylko ślady. Fabryka upadłej cztery lata temu Calisii zarasta zielskiem, markę kupili Chińczycy i zastanawiają się, czy nie wprowadzić jej ponownie na rynek. Wówczas Calisia made in China stałaby się konkurencją dla instrumentów produkowanych przez 66-osobową ekipę kaliskiej fabryki Schimmela. Co trzeci z tutejszych rzemieślników zdobył zawodowe szlify właśnie w zakładach Calisii. Ot, ironia globalizacji. Tym boleśniejsza, że na produkcji fortepianów wciąż można nieźle zarabiać.  Branżowy numer jeden, amerykański Steinway, po trzech kwartałach zeszłego roku miał 230 mln dol. przychodów o prawie 6 mln więcej niż rok wcześniej i aż 4,5 mln dol. zysku netto (w kryzysowym 2009 r. ledwie 1 mln dolarów). Takie wyniki w tym biznesie osiąga się jednak tylko przy globalnej skali działalności. Artyści, melomani i wreszcie snoby z całego świata rokrocznie kupują 250-300 tys. fortepianów. Najwięcej chętnych na instrumenty producenci znajdują w Stanach Zjednoczonych, drugie miejsce zajmuje zakochana w Chopinie Japonia. Niestety, nad Wisłą fortepiany nadal nie pasują rozmiarami do realiów mieszkaniowych, a cenami do zarobków. Widać to po sprzedaży, która od lat wynosi około 200 sztuk rocznie. Najtańsze są najmniejsze tzw. fortepiany gabinetowe, choć ich ceny i tak zaczynają się od 40-50 tys. zł. Modele koncertowe znacznie dłuższe i mocniejsze kosztują od 200 tys. zł wzwyż. Renomowani producenci, jak Steinway, Bösendorfer, Fazioli czy Bechstein, za najlepsze konstrukcje żądają nawet ponad pół miliona złotych. Prawdziwe rzemiosło trzyma cenę, a naprawdę dobrego fortepianu nie da się przecież zbudować jak komputera, bez udziału człowieka. I nie szybciej niż w trzy miesiące. Doświadczeni pracownicy muszą w tym czasie pieczołowicie spasować kilkanaście tysięcy elementów konstrukcyjnych w sprawny i trwały organizm, w dodatku 
o śpiewnej duszy. Każde cięcie kosztów surowców natychmiast odbija się na brzmieniu. Japońska Yamaha, która szturmem wdarła się do branżowej czołówki, sama wytwarza dosłownie wszystkie części instrumentów, ze strunami i klawiszami włącznie. Pozostali branżowi liderzy korzystają z niektórych gotowych podzespołów, np. z klawiatur. Serce instrumentu, tzw. strojnicę i dno rezonansowe wytwarzają jednak zawsze samodzielnie.  Detale konstrukcji tych elementów to w naszej branży odpowiednik receptury coca-coli, największa tajemnica ocenia Paweł Szymkowiak. O tym, jak będzie brzmieć fortepian, decydować może nawet sposób suszenia drewna użytego do jego budowy. Sami producenci cichaczem przyznają jednak, że różnice w brzmieniu instrumentów za 100 i 300 tys. zł nie są tak wielkie, by uzasadniały aż taką rozpiętość cen. Koszty produkcji i robocizny to około 70 proc. Ceny egzemplarza, a w przypadku modeli z najwyższej półki zaledwie połowa. Można być pewnym, że nadwyżkę w większości pochłania marketing. Producenci wirtuozersko grają swoimi markami, wiążąc je z nazwiskami wielkich pianistów, kompozytorów i śpiewaków. Wybitny pianista polski Krystian Zimerman jest ambasadorem Steinwaya, jazzman Herbie Hancock związał się z marką Fazioli, a Bösendorfera promuje Placido Domingo. Mniej renomowany Schimmel współpracuje z kolei z dobrze zapowiadającym się pianistą japońskim Motoi Kawashimą. Wynagrodzenia gwiazd to tajemnica, ale najlepsi zarabiają w ten sposób setki tysięcy dolarów. Często w zamian za klauzulę nakazującą używanie wyłącznie instrumentów sponsora tłumaczy jeden ze znanych polskich menedżerów muzycznych, prosząc o anonimowość. Niektóre umowy nie pozwalają nawet, by artysta związany z marką użył innego fortepianu w wyjątkowej sytuacji, np. kiedy jego instrument zepsuje się tuż przed występem. Wówczas koncert się po prostu odwołuje.

Instrumenty w cenie luksusowej limuzyny to jednak tylko prestiżowa wizytówka producentów. Sprzedaż, a więc i zysk, nakręcają im produkty ze średniej i niskiej półki. Tutaj jednak coraz więcej do powiedzenia mają Azjaci. Saganhaft, Brentwood, Strauss, Steigerman, Maddison, Taishan and Niemeyer za tymi kosmopolitycznymi markami kryją się producenci z Chin, Tajwanu czy Korei Południowej, oferujący często instrumenty za jedną trzecią ceny firm europejskich. I odpowiednio niższą jakość. Jak zapewnia Andrzej Kruszewski, prezes Stowarzyszenia Polskich Stroicieli Fortepianów, psuje się toto systematycznie i często brzmi okropnie. Na ostatnich targach MusikMesse w Hannowerze pewien mało znany chiński producent reklamował swoje instrumenty słowami: „Jakością dorównują już wyrobom z Europy. Mam tylko nieco problemów z dźwiękiem”. Nic więc dziwnego, że i kaliski zakład Schimmela ostatnio otrzymuje coraz więcej zleceń renowacji tarych markowych instrumentów. Fortepian starzeje się z godnością, odpowiednio traktowany przetrwa dekady. Za kilkadziesiąt tysięcy złotych jesteśmy w stanie odrestaurować nawet instrument zalany popowodziowym szlamem zapewnia dyrektor Szymkowiak. Będzie grać o niebo szlachetniej od nowej azjatyckiej tandety. Azjaci, czego dowodzi sukces japońskiej Yamahy, uczą się jednak błyskawicznie. Chiński Young Chang od niedawna jest oficjalną marką fortepianów używanych w The New York City Ballet and Opera. Jakość tych instrumentów zbliża się do manufakturowych produkcji z Europy, a różnice niweluje ostatecznie pokaźny budżet sponsorski chińskiego producenta. Za polskimi fortepianami z Kalisza stoją za to 183 lata tradycji i mocny akord Chopina. Atuty na tyle mocne, by zająć miejsce na wyższej półce produktowej, nim doskoczą do niej Chińczycy.

Leave a Comment

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Scroll to Top